Zbliżenia Tristana nigdy nie były pospolite. Był Śmiercią, rzadko decydował się przekroczyć próg niewidzialności i nie tylko obdarzyć wybranego człowieka swoją uwagą, ale też pozwolić mu na odwzajemnienie tego daru. Gdy do tego dochodziło, wybierał daną osobę starannie, pozwalał wciągnąć się w ten ludzki świat zachwytów i uniesień, któremu na co dzień mógł się tylko przyglądać.
Niezależnie od tego, czy kochał się namiętnie, jakby świat zaraz miał się skończyć, czy powoli i romantycznie, budując napięcie i rozkoszując wyjątkowym połączeniem, zawsze obie strony w tej “transakcji” odkrywały w sobie coś jedynego w swoim rodzaju. Ich ciała, serca i umysły nigdy później już nie działały w ten sam sposób, jak przed tym połączeniem. Śmierć i życie nie mogły się przecinać w taki sposób i nie pozostawić po sobie widocznego i niemal namacalnego śladu. Tristan zawsze chwytał się tych momentów z desperacją, świadom, że w końcu druga strona wyślizgnie mu się z rąk, odrzuci, znienawidzi lub zwyczajnie - umrze. Ludzie zawsze żyli chwilą, zawsze wiedzieli, że koniec nadejdzie, ale… dla nich ten koniec był albo bardzo bliski, albo bardzo daleki. Nigdy nie widzieli go jako codzienności i nieuchronności, która w oczach Ende była tylko mgnieniem, mrugnięciem.
Każdego traktował wyjątkowo, ale wystarczyło, by się na moment obrócił, i ludzie... znikali. Wszystko z jego perspektywy działo się zbyt szybko, zbyt nagle, zbyt…
Zbyt.
Być może jutro Williams obudzi się i będzie próbował zrozumieć, co w niego wstąpiło. Zwali to na karb gwałtownych wrażeń z poprzedniego wieczora, uzna, że każdy czasami szaleje, a potem machnie na to ręką. A potem coś innego machnie na niego i nie będzie to już jego zmartwieniem, bo znajdzie się po drugiej stronie.
Ende pozostanie jednak zmieniony, ze świadomością, jak wiele Theodore mu dał z siebie. Jak bardzo on sam nie odwdzięczył mu się w żaden faktyczny sposób.
Mimo wszystko, ten młody mężczyzna był piękny. Oszałamiająco cudowny, zatracony w swojej rozkoszy, szepcząc, jęcząc, krzycząc i wydając wszystkie inne dźwięki, na które w tym momencie Śmierć nie potrafił znaleźć właściwych określeń, a które budziły w nim te wszystkie uczucia, które czyniły go niemal człowiekiem. W przeciwieństwie do swojego kochanka, on sam nie mógł się całkiem zatracić. Owszem, jakaś jego część wiła się, poruszała rytmicznie biodrami, chwytała za śliskie uda Williamsa, pozostawiała na nich ślady i próbowała powstrzymać szybko budujący się orgazm, ale… To była tylko część. Zupełnie inna spoglądała na cały ten proceder z boku, podziwiała urodę mężczyzny, który zaprosił samą Śmierć do swojego domu. Patrzyła, jak wszystkie mury Theodora runęły, pokazując człowieka tak pełnego życia, że mógłby tym wewnętrznym blaskiem i energią oświetlić całe miasto.
Nie godziło się, by marnował tę jasność na istotę, której jedynym zadaniem było przenoszenie ludzi z jednej strony na drugą. Zasługiwał na długie, wspaniałe życie, a nie jego przygaszoną, wyblakłą namiastkę, w której przemieszczał się z jednego nijakiego pomieszczenia do drugiego, wypełniał swoje obowiązki w pracy i w życiu, a potem szedł spać - ot, kolejny punkt na liście rzeczy, które po prostu “należy” robić.
Tristan za dużo myślał, a za mało skupiał się na odczuwaniu. Na poziomie emocjonalno-psychicznym rozdzierał się od środka, pozbawiał oddechu i racjonalności, ale na tym czysto fizycznym, chociaż zdawał się robić wszystko to, co powinien, był obecny tylko częściowo. Williams nie mógł tego zobaczyć, bo za bardzo pogrążył się we własnych odczuciach, a jednocześnie za mało wiedział o specyfice swojego towarzysza, by zauważyć takie symptomy. Ende zawsze, w każdej chwili, znajdował się w wielu miejscach. Nie sposób było go uchwycić tylko “tu i teraz”, a przynajmniej nie na dłużej niż kilka sekund.
...
To były te sekundy, podczas których zdecydował się uratować księgowego. Tylko te i aż te.
...
Od dziesiątek lat nie pozwolił sobie nawet na tak niewielkie uchybienie, tak jak i nie pozwolił sobie na zapragnięcie czyjejś bliskości. A teraz co?
...
A teraz doszedł. Z imieniem “Theodore” na ustach, jego ciężarze na swojej piersi i udach, spazmach targających ich ciałami i blaskiem, który na moment pozbawił go widzenia.
Znów na kilka sekund był tylko w tym, jednym, gorącym, mokrym, kompletnie nieidealnym miejscu, ze zwykłym człowiekiem, któremu przedłużył życie o parę chwil.
...
I było warto.
...
- Theodor… - powtórzył po chwili wypełnionej wspólnym, chaotycznym nabieraniem powietrza do płuc i drżeniem w przyjemności. Uniósł dłonie, chociaż ciążyły mu nieznośnie, a następnie wsunął palce jednej we włosy kochanka, podczas gdy drugą umieścił na jego plecach. Chciał jeszcze chwilę tak pozostać. Jeszcze moment. Jeszcze… Mgnienie.