Skazać kogoś na wieczne życie, to przewrotne okrucieństwo. Kaina nieustannie dręczy pragnienie krwi, ale to nienasycenie niczym w porównaniu z wrażeniem osamotnienia i pustoty. Ileż razy już musiał patrzeć, jak ukochane przez niego istoty obracają się w proch. Widział upadki imperiów i narodziny nowych porządków. Od tak dawna obserwował to nieustanne dążenie ludzkości do władzy i piękna. Z rozbawieniem przyglądał, gdy śmiertelni marzyciele zaczynali gonić za kolejną złudą. W końcu wiedziony egoistycznym pragnieniem, postanowił podarować komuś podobny los.
TOMAnno Domini 1200 - Zadar, miasto leżące obecnie w Chorwacji (Dalmacja). Czwartą krucjatę zaczęto planować już pod koniec 1199 roku. Papież starał się zapewnić pomoc państwom łacińskim w Palestynie, bowiem poprzednia (III) krucjata dała rezultaty w najlepszym razie połowiczne i stawało się jasne, że łacinnicy bez dalszej pomocy nie wytrzymają muzułmańskiego nacisku.
Pierwszym organizatorem i przywódcą przyszłej krucjaty został młody hrabia Szampanii - Tybald III. W czasie jego rządów hrabstwo to osiągnęło status jednego z najzamożniejszych i najpotężniejszych posiadłości Francji. Było również liczącą się siłą militarną - Tybald mógł wystawić z hrabstwa ponad 2000 rycerstwa.
(Następnie udział w wyprawie zadeklarowali: Ludwik - hrabia Chartres i Blois, Baldwin z Flandrii, Szymon z Montfort ze swymi braćmi, kasztelan Brugii - Jan z Nesle, hrabia Hugon z Saint-Pol z Pikardii, i hrabia Gotfryd z Perche wraz ze swoimi wasalami. Wśród krzyżowców zabrakło jednak głów koronowanych.)
28 listopada 1199 r. różni przedstawiciele francuskiej szlachty zebrali się na dworze Tybalda. Odbyły się zawody, a następnie wybrano młodego hrabiego na dowódcę krucjaty. Tybald zmarł jednak rok później (rzekomo podczas oblężenia Zary) i na stanowisku dowodzącego zastąpił go Bonifacy z Montferratu.
CIMCIRIMCIW tę noc zaoferowano Tybaldowi dowództwo nad wyprawą, za którą nagrodą będzie zbawienie. Gdy po uczcie udał się do swoich prywatnych komnat, zastał w nich niespodziewanego gościa. Mężczyzna o niespotykany w tych stronach, orientalnym typie leżał na ogromnym łożu, zarzuconym skórami upolowanych zwierząt. Przypominał samego diabła, gdy leniwie podrzucał czerwone jabłko i wyraźnie na niego czekał.
Wyglądał na to, że dobry pan postanowił wypróbować swego rycerza i zmusić go do zmierzenia się z tą przewrotną siłą nieczystą już teraz.
Nieznajomy posłał w kierunku Tybalda uśmiech, w którym ukazał kły niczym u dzikiego zwierzęcia albo piekielnej bestii.
– Mój drogi hrabio, podobno przypadł ci zaszczyć wywijania Bogiem jak biczem. Gratuluję. – Mężczyzna przyjrzał się połyskującej skórce czerwonego, dorodnego jabłka. Przetarł ją kciukiem, a następnie rzucił owoc w kierunku gospodarza, licząc na jego refleks. Niespodziewany gość nie raczył zmienić wygodnej, swobodnej pozycji. Niemal pieszczotliwie pogładził narzutę o długim, białym włosiu. W jego stroju wyraźnie widoczne było upodobanie do bogactwa i piękna. Wyglądał na istotę tyleż samo niebezpieczną, co próżną.
– Pozwolisz, że będę mógł patrzeć jak ustroisz mord w moralne szaty? Chce widzieć, jak usprawiedliwisz rzeź jakimś gładkim frazesem. Powiedźmy, że oferuję ci moje usługi. Niegrzecznie będzie odmówić. Przesunął językiem po ostrych zębach. Nie był rozdwojony jak u węża, którego postać tak upodobał sobie diabeł, a różowy, wilgotny i zwinny jak u ladacznicy.
TOMTybald odprawił służbę przez wejściem w zacisze swoich komnat. Miał dość gwaru i pragnął wypocząć. Ostatnie kilka godzin spędził na wystawnej uczcie, jednak nie miała ona absolutnie nic wspólnego z przaśną zabawą. Był to moment historyczny, planowany na jego dworze od przynajmniej trzech lat i niemal wszystko udało się rozegrać zgodnie z planem.
Troyes odwiedziło dzisiaj wielu zacnych gości, z czego młody hrabia był niezwykle zadowolony. Widział, jak dumna było jego matka, mogąc przebywać w towarzystwie Innocentego trzeciego.
Wśród czcigodnych gości pojawiło się również wiele innych osobistości.
Na honorowym miejscu siedziała Berengaria, wdowa po Ryszardzie Lwie Serce, który przewodził poprzedniej wyprawie krzyżowej, będąca jednocześnie rodzoną siostrą jego młodej żony - Blanki (nikt wtedy jednak nawet nie podejrzewał, jak wpływowym człowiekiem stanie się Blanka, po śmierci męża).
Młody hrabia nie miał ochoty na żadne towarzystwo, wielogodzinne rozmowy polityczne wymęczyły go na tyle, że odprawił nawet swoją piękną żonę.
Chciał tryumfować w samotności, nacieszyć się myślą, że już nie długo poprowadzi IV wyprawę krzyżową w stronę Jerozolimy ku chwale Boga!
- Na Boga! - Wykrzyknął głośno zaskoczony, widząc obcego mężczyznę w swoich komnatach, lecz kolejny okrzyk
"STRAŻ!" uwiązł mu w gardle. W mroku błysnęły białe, nienaturalnie długie kły nocnego gościa. Wciągnął głośno powietrze przez nos, po czym zacisnął oczy i padł na kolana na kamienną posadzkę. Przycisnął mocno ręce do siebie i w panice zaczął się modlić.
- Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio; contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium.CIMCIRIMCIZarechotał rozbawiony reakcją rycerza. Było coś zachwycającego w gorliwości, z jaką szeptał on słowa modlitwy. Cudowna i dziecinna wiara w tego obojętnego skurwiela. Kain zdążył z niej wyrosnąć. Teraz jago dojrzałe uczucia w stosunku do Boga oscylowały między uprzejmym zainteresowaniem a wyniosłą pogardą. Zsunął się zwinnie z łóżka, by z bliska popatrzeć na ten spektakl.
Taki duży chłopiec, a taki naiwny. Pomyślał z niemałym rozczuleniem, zmierzając do niego lekkim krokiem.
– Mój drogi Tybaldzie, wy chrześcijanie, to na kolana i od razu do rzeczy – posłał mu diabelski uśmiech, a kły znów błysnęły w mroku, choć uśmiech był raczej zmysłowy niż groźny. Gdyby rycerzyna tak chętnie i z tym zaangażowaniem odmawiał inne modlitwy. Obyłoby się bez wstawania z kolan.
Kain odkopnął na bok dojrzałe, czerwone jabłko, którego mężczyzna nie przyjął (czegoś ci mężczyźni od czasów jego ojca się nauczyli), a następnie obszedł go dookoła, nie kryjąc się ze swoją natrętną fascynacją. W końcu nie wytrzymał i cichutko, wprost do ucha tego cudnego chłopca szepnął.
– Obawiam się, że nie słyszy – rozejrzał się na boki, jakby spodziewał się dostrzec w pomieszczeniu kogoś trzeciego.
– A skoro Bóg nie jest zainteresowany, a diabeł oferuje ci swoje usługi, to może jednak rozważysz jego propozycję?TOMMłody Tybald zacisnął mocno oczy i zaczął głośno powtarzać modlitwę - tak, żeby zagłuszyć nieproszonego gościa. Przekonując się, że niewiele w ten sposób zdziałał zamilkł, jednak nie otworzył jeszcze oczu. Boże, czymże zgrzeszyłem, że wystawiasz mnie na taką próbę? - powtarzał w myślach jak mantrę.
Otworzył oczy i odważył się podnieść swoje wystraszone ludzkie spojrzenie w kierunku stojącego naprzeciwko niego nieznajomego. Czuł jak po plecach spływał mu zimny pot, a ręce drżały. Strój jego gościa ociekał bogactwem; z oczu wyzierała pycha. Tybald nie widział nigdy kogoś tak pięknego i pewnego siebie na pierwszy rzut oka - a myślał, że wiele już w swoim życiu widział.
- Jesteś, więc biesem? - Tybald ośmielił się odezwać, w dalszym ciągu oszołomiony tym niezwykłym spotkaniem. Nie miał odwagi wykonać żadnego gwałtownego ruchu, toteż dalej tkwił na kolanach, nieopodal łóżka, na którym jeszcze przed chwilą leżał zagadkowy gość.
- Jesteś może - podjął karkołomną próbę zrozumienia tego, co się przed chwilą tutaj odjebało
- biesem, który nosi imię Lucyfer?CIMCIRIMCIPowoli tracił cierpliwość do tego człowieczka. Zmrużył na niego niezadowolony oczy i jeszcze raz okrążył niczym drapieżnik swoją ofiarę.
– Skarbie, nawet dziwki wiedzą, że za darmo się nie pada na kolana, więc może skończ z tym przedstawieniem? – Usiadł z powrotem na łóżku w lekkim rozkroku, jakby dwuznaczna sytuacja modlitwy, którą z łatwością można było odwrócić w erotyczną zabawę, nieprzyzwoicie go bawiła. Ten sam żart bawił go nawet wielokrotnie powtarzany, co pewnie było ogromnym grzechem w oczach tej przewrotnej istoty.
– Nie jestem Lucyferem, ale pewnie mógłbym podać sobie z nim rękę. Mamy… problem z regulaminami i nie umiemy się dostosować. Zgadnij moje imię, a obdarzę cię nieśmiertelnością i bogactwem. – Oparł dłonie na udach, wychylił się w jego stronę i czekał z zainteresowaniem, co też jeszcze wymyśli jego nowy przyjaciel.
Dobrze, że rycerz nie próbował sięgnąć po broń. Widać z mieczem ku uciesze tego z góry wolał wyżynać tylko bezbronne wioski ludzi, którzy odważyli się inaczej nazwać Boga. Przeciwko rozlewowi krwi Kain nic nie miał, przeszkadzała mu tylko ta cała ideologia wokół sprawy. Po co psuć dobrą zabawę szlachetnymi intencjami?
TOMOkej, spokojnie - zczaił aluzję - żadnego klękania!
Tybald powoli, lekko się ociągając wyprostował plecy i podniósł się do góry, ciągle jednak przyklękając na jedno kolano. Spojrzał ponownie w stronę tej bestii - mary nieczystej, jakby próbując się upewnić czy tamten nie żartował. Dopiero po chwili wnikliwej obserwacji taktycznej podniósł się na równe nogi. Chcąc chyba zagrać twardszego niż był w rzeczywistości położył prawą dłoń na rękojeści miecza. Zupełnie tak, jakby jego gość nie miał okazji zobaczyć jak moment wcześniej prawie narobił w gatki ze strachu. Cóż, może miał wewnętrzną potrzebę zrekompensować to swojemu ego. A to ci dowcipas.
- Jesteś może - podjął próbę jeszcze raz -
biesem, który nosi imię Belzebub? Gdyby Tybald wiedział co to jest teleturniej, pewnie czułby się jak w jednym z nich. Jakichś pieprzonych diabelskich milionerach - zgadnij to Cię ozłocę. Nie była to jednak jedyna rzecz, której nie wiedział. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta piekielna randka w ciemno będzie się za nim ciągnąć w planie milenijnym.
Ośmielił się nieco bardziej. Pozwolił sobie przenieść wzrok ze swoich butów na niespodziewanego nocnego gościa i przyjrzeć mu się nieco uważniej.
CIMCIRIMCIKain był bliski zrobienia pierwszego w dziejach ludzkości facepalma. Zamiast tego jednak uniósł brew wysoko, nieco pobłażliwie spoglądając na dłoń zaciśniętą na rękojeści miecza. Tybald wyglądał na kogoś, kto lubi sobie podramatyzować.
– Mam zdjąć buty, żebyś się upewnił, że nie chowam w nim racic? – Tupnął eleganckim, egzotycznym obuwiem o długich czubkach w podłogę. Było w jego urodzie coś wyraźnie wschodniego, ale żadnych bezbożnych rogów czy złamanych skrzydeł. Tylko oczy miały diabelski błysk, a na ustach wciąż igrał grzeszny uśmiech.
– Jestem pierwszym i przystojniejszym synem Adama. Nieprzyjacielem Boga. Wielbicielem ludzkości. Przyjmij mnie na służbę, zacny rycerzu – przedstawił się, znów kładąc wygodnie na łóżku. Oparł przedramiona o miękki materac, a następnie klepnął dłonią miejsce obok siebie, jakby zachęcał gospodarza do zajęcia go.
Ani modlitwy, ani groźna postawa nie zrobiły na nim wrażenia. Choć naiwna głupota człowieka wydawała się mieć swój urzekający urok. Tylko dlatego jeszcze z nim igrał, zamiast pozbawić życia.
TOMJego gość ewidentnie był rozbawiony; Tybald zmarszczył brwi, nie ko końca rozumiejąc źródło tego dobrego humoru. Przestąpił lekko z nogi na nogę mierząc Kaina zaniepokojonym spojrzeniem. Wzrok zatrzymał na pobłyskujących w świetle, wyraźnie dłuższych kłach i siłą woli powstrzymał, by nie zrobić kroku w tył.
- A nie chowasz... mości diable? - W tonie jego głosu zabrzmiało autentyczne zdziwienie. Lekko zawahał się, nad zwrotem grzecznościowym jakiego powinien użyć. Młody hrabia był wykształconym człowiekiem, licząc miarą jego czasów (może stąd to zdziwienie). Osoba diabła jawiła mu się niemal jak z obrazów Memlinga - powykrzywiane kończyny, szpiczaste uszy, rogi i jakiś paskudny grymas. Zamiast tego leżał na jego łożu (ewidentnie bez skrępowania) młody, piękny mężczyzna ubrany z niezbędnym przepychem i patosem. Tylko te jego kły, które - jak zauważył - nosił z niekrytą dumą i nieludzkie, błyszczące spojrzenie.
Zgodnie z wolą mężczyzny, hrabia wykonał dwa kroki w jego stronę - oczywiście z niezbędnym zawahaniem i ociąganiem, jakżeby inaczej. Tybald bał się nowego znajomego, jak diabeł święconej wody, a z drugiej strony fascynował go ten jego zwierzęcy magnetyzm.
- Chcesz powiedzieć, że nosisz imię Kain? - Pozwolił sobie zapytać, mimo wszystko nieco zdziwiony takim obrotem spraw, przysiadając lekko na skraju łóżka. Skrzypnęło, a głownia przypasanego miecza z brzękiem odbiła się od posadzki.
CIMCIRIMCILeniwie przysunął się nieco bliżej do swojej ofiary. Zaciągnięcie Tybalda do łóżka okazało się wcale nie takie trudne. Zawsze tak jest z tymi największymi świętoszkami. Kain poszedł więc krok dalej i niedbałym gestem położył dłoń na kolanie nieszczęsnego rycerza. Czuł się odrobinę jak stary satyr, dobierający się młodziutkiej służki o różowych policzkach i pełnych wargach.
Chciał spojrzeć na jego usta i ocenić, czy są warte pocałunku, ale jego chciwe spojrzenie zatrzymało się na odsłoniętej szyi. Oblizał się łakomie, myśląc o tym, jak przyjemnie byłoby skosztować tego silnego mężczyzny.
Teraz jego twarz nabrała diabelskiego i upiornego grymasu, gdy wyobrażał sobie, jak powolutku chłeptałby krew z jego rozerwanego gardła. Odwrócił głowę z westchnieniem godnym nieszczęśliwego potępieńca, a jego dłoń w ramach pocieszenia zaczęła gładzić udo mężczyzny.
– Chce ci powiedzieć, że jesteś bardzo ładnym chłopcem, choć nieco głupim. Potrzebujesz rozważnego przyjaciela, który się tobą zaopiekuję. Kogoś… takiego jak ja – zerknął na niego z przerażającym uśmiechem. W tym czasie jego dłoń zdążyła zawędrować w górną część uda Tybalda i niebezpiecznie zsunęła się na jego wewnętrzną część.