Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
Indeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

Share
 

 Ja tu jeszcze wrócę!

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1, 2
AutorWiadomość
AmayKowadło
Amay

Data przyłączenia : 28/06/2017
Liczba postów : 70
♡

Cytat : Rucham admina. A Ty jaką masz supermoc? ♡
Wiek : 33

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptySro Cze 28, 2017 9:23 am

First topic message reminder :

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Tumblr_inline_oozb23pTQB1sztbua_540

X i Y są parą już od dwunastu swoich żyć. Jak to możliwe? Mężczyźni dzielą dziwaczna zdolność. Za każdym razem gdy giną, niezależnie od okoliczności, odradzają się jako kolejna osoba. Ot tak, na świecie pojawia się nowe ciało będące opoką dla tej samej świadomości. Reinkarnacja ma jednak pewien mankament. Łączy się z brakiem pamięci, którą przywraca ponowne zakochanie się w drugiej połówce.
W momencie kiedy Y ginie po raz trzynasty pod kołami ciężarówki (nomen omen w piątek trzynastego o trzynastej trzynaście) wszystko dzieje się tak jak zwykle. Tuląc w ramionach rozwłóczone przez osiemnastokołowego potwora ciało swojego ukochanego, X obiecuje go odnaleźć. Jak zwykle... Co przecież może pójść nie tak?

Może na przykład to, że Y uprze się, że jest hetero, ma narzeczoną i do kurwy nędzy nie wie o co chodzi temu pojebowi na progu jego mieszkania?

X – Amayusia
Y – Młoteczek
Powrót do góry Go down

AutorWiadomość
MaleficarOpportunist Seme
Maleficar

Data przyłączenia : 20/05/2017
Liczba postów : 515
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 YWxfLcZ

Cytat : Jeżeli ktoś żywi do mnie uczucie, którego nie da się przekazać w słowach, może przekazać je w gotówce.
Wiek : 31

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptySro Cze 28, 2017 10:00 am

Chciał jasnej i klarownej odpowiedzi na swoje pytania – gdzieś tam na samym początku tego wszystkiego. Tego wszystkiego – czyli tego kiedy spośród burzy meczących go emocji wybrał złość, czyli tę, którą najmocniej z nich wszystkich znał. Jedynej, która zaciskała jego pięści, a nie serce, kazała tłamsić słowa, a nie szloch; jedynej która pomagała mu zachować spokój sumienia i tłumaczyła rozedrganemu wnętrzu dlaczego lepiej jest tego człowieka zatrzymać niż wyrzucić. Że trzeba odpowiedzi, a nie spojrzeń. Odpowiedzi, a nie dotyku. Odpowiedzi, słów, a nie pieszczot, wizyt w domu, okrwawiania dywanu, czy marnowania kawy. Że właśnie chęć odnalezienia się w tym wszystkim tylko z powodu niepewności jest jedyną rzeczą, dzięki której Pan Blanchard nie był jeszcze za drzwiami. Albo w drodze do szpitala. Że nie ma nic innego poza tą nienasyconą potrzebą – poza morderczym przyzwyczajeniem do otrzymywania koniec końców tego, o co się prosiło, kazało, o co biło się, krzyczało, szarpało i walczyło. Że nie można pozwolić temu człowiekowi być wyjątkiem, wyłamywać się z ram, pozwolić odejść tak po porostu, skoro już drugi raz się spotkali.
Ponadto spoglądanie na tego człowieka rozbudzało w Alaude niesamowity... Strach. Tak, strach. Nie bał się go jednak z powodu tego, że mógł być niebezpieczny, że mógł być psychofanem, psychopatą... Nie. To był strach przed jego wiedzą. Tą, której dotąd nie potrafił wypluć, zupełnie jakby była ona straszna, albo nieodpowiednia. Nieprawdopodobnie przerażająca. I przez tę rozpalającą się wewnątrz obawę Robespierre miotał się na scenie całego spektaklu nadaremnie krzycząc w stronę publiczności, szukając kontaktu wzrokowego z innymi aktorami, albo wygrażaniem im pięściami. Czuł się tak, jakby on jedyny nie dostał scenariusza ani nawet wstępnego opisu tego jaką jest postacią i czego dotyczy spektakl, na którego deski wepchnięto go siłą. Z początku w jego oczy uderzył blask oświetlenia, a potem ujrzał setki oczu wpatrzonych w niego bezrefleksyjnie, czekających aż ich czymś zaskoczy, zrobi coś, co zaprze im dech w piersi. I czegokolwiek nie próbowałby robić, jakichkolwiek decyzji by nie podjął za każdym razem było źle, aktorzy wchodzili na scenę i znikali z niej, bzdurnie odpowiadając na interakcje z nim, a on wciąż miał przeczucie, że co rusz wyciąga błędne wnioski. W tym wszystkim tylko szalony księgowy odpowiedział na zew; najpierw stajać naprzeciwko niego i wreszcie wpasowując go jak puzzla w odpowiednie miejsce – całując go. Zupełnie jakby wreszcie chciał mu nie słowami a czynem pokazać jaką ma rolę, co powinien robić w tym akcie. I wydawał się wstrząśnięty tym, że Alaude jak za każdym razem zrobił coś sprzecznego ze scenariuszem... Ale kiedy tylko Robespierre pociągnął go na tyły sceny i próbował cokolwiek od niego wyciągnąć – naskakując nań, grożąc, obrażając, raniąc, uderzając, wrzeszcząc, w końcu zaczynając zachowywać się jak desperat, otrzymywał tylko głodne kawałki. Te słowa zapewne miały go poruszyć, dopasować się do siebie, pokrętną, romantyczną drogą utworzyć algorytm, który na nowo miał sprawić, że jego życie po wielu perturbacjach wskoczy na właściwy tor. Ale on słuchał ich jak pieśni śpiewanej słowiczym głosem w języku, którego nie znał. A jego kompan marniał w oczach, wiądł – też odsuwał się do reszty aktorów, bladł, pierzchł, pokrywał woalem udręczenia, który z szelestem ciągnął za sobą po ziemi. Sprawiając tym samym, że Alaude zaczynał czuć się jak zły wilk, jak bezlitosny skurwysyn, który podnosi rękę na słabszych dla własnej obscenicznej uciechy i próbuje z siebie zrobić ofiarę.
Pył irytacji księgowego osiadł delikatnym kurzem na jego eleganckich, wypastowanych rano butach, ciężki nastrój przybicia ściskał go ze wszystkich stron jak nałożona nań dodatkowa atmosfera. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że owa ciężkość, która ułożyła się na jego ramionach i grzbiecie, to zwielokrotnione, odbite od ścian, słowa Alastora. Że zaczynają one powoli, ale nieubłaganie kruszyć naprędce i niechlujnie zbudowany mur nieustępliwości. I ostateczny cios od którego Alaude poczuł w ustach rdzawy posmak krwi, nadszedł i przeszył go na wylot, kiedy Pan Blanchard skrzyżował z nim swoje spojrzenie.
Boże... Jego piękne jasne oczy przypominające kryształowe kulki do gry wypełnione błękitnawym dymem, w magiczny sposób wciąż pozostającym w leniwym, pełnym gracji ruchu, kiedy otaczał czarną kropkę źrenicy – były teraz mętne, zastygłe jakby włożone do lodu, którym była gubiąca myśli czaszka drugiego mężczyzny. Można by pomyśleć, że gdyby dłonie prezesa szarpnęły za koszule przepytywanego i potrząsnęły nim jak szmacianą lalką, to do jego uszu dotarłby cichy szczebiot wielokształtnych lodowych odłamków, w które pozmieniały się myśli księgowego. Stało się to najpewniej, bo pomimo gróźb i warknięć Alaude nie pochłonął strumień tłumaczeń. Znów na scenie zaległa cisza, ale zamiast tego trybuny zdecydowały się odezwać cichym buczeniem, upodabniającym widzów do roju wściekłych os. Buczeli, bo nie podobało im się, że ubrany w fantazyjną i nadmiernie efekciarską zbroję Bohater Niczego grozi siedzącemu na podłodze aktorowi - umorusanemu i przybranemu w prawie wiszące na jego wychudłym ciele szmaty. Obracając głowę na bok dało się pomimo uderzających w oczy lamp oświetlenia zobaczyć pierwszy rząd widowni. Siedziała w nim kobieta, która ubarwiła wargi wściekle czerwoną szminką i była przybrana w złotą, pełną cekinów wieczorową suknię. Jako jedyna z kobiet zachowywała się najspokojniej – z zimną i opanowaną nienawiścią mierzyła Alaude spojrzeniem. To była Namiętność. Zaraz obok niej siedział znudzony dżentelmen z policzkiem wspartym na dłoni i poluzowanym krawatem. Nie wyglądał na zaskoczonego całym zajściem, a wręcz wydawał się być boleśnie do takich sytuacji przyzwyczajony. Na imię mu było Pasja. Przy końcu rzędu wręcz stała czarnoskóra kobieta, która niecierpliwymi ruchami dłoni rozmazała sobie różową szminkę z karminowych warg aż na policzek i właśnie krzyczała coś, czego Alaude nie mógł do słyszeć. Zazdrość. Było jeszcze jedno miejsce, obok Namiętności. Puste. Tabliczka, która była doczepiona do oparcia była z tak daleka ciężka do odczytania, ale na pewno zaczynała się na literę M.
Tak właśnie się czuł, kiedy wisiał nad pobladłym, chorym, zmęczonym, wycieńczonym, wynędzniałym i zmaltretowanym w tej chwili mężczyzną, któremu niemiłosiernie gniótł wyjściową koszulę. Czuł się źle, obrzydliwie źle. Kiedy to do niego dotarło, wyglądał na przerażonego samym sobą - zupełnie jakby stał nad posiniaczonym człowiekiem z pasem w ręku, czując jak dłoń wystudiowanym ruchem już chce zadawać kolejny cios. Co on najlepszego wyrabiał...? Puścił tego biedaka na deski sceny, wycofał się o kilka kroków, prawie potykając o swoją piękna zbroję i bajeczną pelerynę. Cofał spoglądając na swoje dłonie, zupełnie jakby szukał na nich dowodów krzywdy, której się dopuścił – śladów krwi, albo czarnych kleksów będących klątwą rzucaną na każdego, kto dopuścił się bezprawia i agresji. Że te kleksy na zawsze mają być jego znamieniem - być widoczne przez wszystkich, a z czasem zaczną się rozrastać i w końcu pochłoną go całego w czeluść autonienawiści. Obrócił się na miejscu i puścił się biegiem w stronę drugiego końca sceny, czując, jak ściga go prychnięcie Namiętności, znudzone westchnienie Pasji, wrzask Zazdrości i jak dusi go kurz, który od bardzo dawna – od sześciu pierdolonych lat! - osiadał na krześle przygotowanym dla Pani M. Uciekał, starając się nie nie odwracać, nie upewniać czy umorusany chłopiec się podniósł, czy otrzepał swoją koszulkę i kolana, i wrócił bezpiecznie do domu.
Alaude zawsze mógł zadzwonić do ochroniarza i spytać czy mężczyzna już wyszedł z apartamentowca...
CO.
Czuł jak traci zmysły. Ocknął się i nabrał głębszego wdechu, jakby dopiero co wynurzył się z wody, z głębokiej toni duszących go myśli i wyobrażeń. Dyszał, zupełnie jakby faktycznie przed momentem biegł, choć tak naprawdę nie ruszył się z miejsca nawet o milimetr, wciąż trzymając przytłoczoną ofiarę w potrzasku. Wiąż dzierżąc w palcach szpilkę, którą przybił Alastora do oparcia kanapy jak barwnego motyla do korkowej tablicy – jakby chcąc cieszyć nim oko już na zawsze.
Kolejny oddech nabrał nieomal z bólem, zauważając, jak zamglone, wciąż porywająco piękne i niewysłowienie smutne oczy zaczynają lśnić od cienkiej warstewki wilgoci, która zebrała się na nich... Z bólu? Ze zmęczenia? Z kurzu osiadłego na pustym siedzeniu widowni? A może to Alaude kapnął na te jasne oczy własnym słonym dowodem wstydu. Bo czuł wstyd, czuł się upokorzony własnym zachowaniem, skrępowany i zawstydzony – a emocje te z wolna wybijały jego sercu morderczo wolny rytm.
”Pocałuj mnie...”
Miał déjà vu? Prawie jakby już kiedyś to słyszał – setki razy. Setki tysięcy. Nocami i dniami. W chwilach, w których policzki były mokre od łez, albo w których nieprzerwany śmiech urywał pełną czułości pieszczotę. W tle pobrzmiewał szum morza, jazzowa muzyka, skandowanie tłumów, szum wiatru. Słyszał to w Europie, Azji, obu Amerykach, na środku oceanu...
”Pocałuj mnie...”
Słyszał to dziesiątkami męskich głosów, które łączył delikatny, wibrujący przy końcu tembr, który tylko i wyłącznie tym razem załamał zdradziecki szloch. Tylko tym razem blada dłoń zamknęła dojście do źródła desperacko łaknącego uwagi – warg potrzebujących wilgoci języka, nacisku zębów i ciepła dotyku. I tylko tym razem Alaude tak długo kazał czekać na swoją decyzję. I teraz razem była cisza – żadnej muzyki, żadnych tłumów, żadnego oceanu, innego kontynentu, kującego w oczy słońca i wściekłych wrzasków Zazdrości. Był tylko czas spowolniony po to, by wszystkie żyjątka cierpliwie odwróciły wzrok od tej zakazanej sceny i dały parze zbłąkanych dusz chwilkę intymności. Tylko krótki moment, który pozwoli na nowo poprawić pogniecione garnitury i wrócić do życia.
Tylko chwilkę.
”Pocałuj mnie...”
Nie powinien był. Ale na żałowanie przyjdzie jeszcze czas. Teraz była pora żniw, pora próbowania owoców, nawet tych najbardziej zakazanych. Pora spijania cieknącego po ich sprężystej skórce soku, zatapiania zębów w soczystym miąższu i kapania śladami tej zdrożnej przyjemności na przesiąkające zapachem podniecenia ubrania i brudną od pyłu irytacji podłogę.
Alaude pochylił się, odtrącił stojącą mu na drodze dłoń i praktycznie wgryzł w usta Alastora, jak pajacyk na sznurkach, którego drewniany krzyżyk upuszczono i mógł podjąć próbę ucieczki od absurdu swojego dotychczasowego życia w stronę czegoś co rozrywało go i składało na nowo. Teraz księgowy był jego. Teraz go posiadał, pozyskiwał, zagarniał i zdobywał. Dłońmi tłamszącymi niecierpliwie włosy na jego karku przejmował go i opanowywał, bezlitośnie ciągnął na samo dno, nie dając chwili na zaczerpniecie oddechu. Gryzł i rozszarpywał to, co zamgliło piękne, jasne kryształowe kule, zębami darł otępienie i bezsilność, niecierpliwymi ruchami głowy rozwiewał zagubienie i demotywację. Rozdarł wszystko do żywej, broczącej, świeżej rany i kładł na nią plastry z pieszczot uśmierzających wszelki ból. Będących Panaceum i Remedium na wszystko, z czym ludzkość kiedykolwiek miała problem. Spijał z Alastora trucizny, choroby, uzależnienia, dołki, łzy, aż nie zachłysnął się czułością, która minęła jego usta i pobiegła elektryzującą sensacją wzdłuż kręgosłupa.
Pani M. Przez moment nieomal słyszał stuknięcie jej obcasów na widowni. Ale to mógł być tylko szczebiot sofy, o którą oparł się kolanem, przygnieciony bliżej podłogi obezwładniającymi emocjami, przez które tym mocniej zbliżył się do osłabionego mężczyzny. Przylgnął wręcz doń. Zlepił się z nim w jedną całość, językiem rozgaszczając się w pełnej modłów katedrze jego ust. Z ledwością łapał oddechy, ale przez to gubił myśli, które przeciekały mu pomiędzy palcami, łaskocząc go jak gładkie włosy mężczyzny, uginające się zachęcająco pod naciskiem palców. Jak jego skóra, jego wargi, oddech łaskoczący policzek, język idealnie odpowiadający na zaproszenie do tańca – namolnego, szybkiego, pełnego mocnych uderzeń obcasów, częstych obrotów, szelestu ubrań, głośnych westchnień i chwytania się partnera jak jedynego koła ratunkowego utrzymującego na powierzchni pomimo szalejącej nawałnicy. Alaude zachowywał się dziko i gwałtownie, jakby był opętany potrzebą spijania oddechu wprost z ust księgowego – dopiero w takiej formie czując prawdziwy smak piękna każdego łyku tlenu, który sprawiał, że był naprawdę żywy. Że żył, a nie tylko egzystował.
”Pocałuj mnie...”
Całował jak szaleniec, jakby zaraz miał umrzeć, jakby odwlekał nieubłaganie chwilę, w której przyjdzie mu odwrócić się i zobaczyć zbliżające się półkule świateł wielkiego samochodu. Chciał trwać na tej ulicy w tym deszczu i nie szukać już dłoni. Szukać ust.
Choć szukać już nie musiał.
Teraz już tylko sięgał.

_________________
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Dvoq0GC
Powrót do góry Go down
AmayKowadło
Amay

Data przyłączenia : 28/06/2017
Liczba postów : 70
♡

Cytat : Rucham admina. A Ty jaką masz supermoc? ♡
Wiek : 33

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptySro Cze 28, 2017 10:02 am

Powietrze nabieranie poprzez smukłe, pokryte pleśnią bladości palce więzło mu w gardle wraz z intensyfikującym się jedynie posmakiem zgnilizny, którą sam zaczął definiować już nie jako desperację, a smak wyrzutów sumienia. Czy żył? Agonia krążąca w jego krwiobiegu, napędzająca każde kolejne uderzenie serca (w okolicach którego wciąż zaciskał drżącą pięść), wypełniająca żyły i tętnice swoją lepką bytnością utwierdzala go w przekonaniu, iż wciąż wegetował - tak dalece jednak od życia nie znalazł się już od lat. Echo wibracji jego własnego głosu, które rozbrzmiewało jeszcze w jego krtani, prześlizgujące się niespokojnie po nagłośni, zdawało się rozdzierać jego gardło, rwąc je szponami naprędce zaostrzonymi poczuciem winy. Marzył by odszczekać wypowiedziane na granicy płaczliwego załamania słowa, by zahamować chaos, którym stało się jego jestestwo w momencie, kiedy jego własne myśli stały się jego najgorszymi wrogami. Żadne z wydarzeń ostatnich czterdziestu ośmiu godzin nie było zgodne ze scenariuszem, didaskalia maczkiem pokrywające powierzchnię wyświechtanych kart rozsypujących się wokół jego butów, nijak miały się do jego aktualnego położenia. Gdyby tylko mógł zapanować nad swoimi własnymi odruchami, niechybnie chwyciłby w garść pożółkłe stronice strzepując z nich warstwę emocjonalnego pyłu, która tak uparcie przesłaniał mu odpowiednie wersy. Poszukałby w pokrywających je znakach niezawodnej metody, bezpiecznego wyjścia z sytuacji, z góry zaplanowanej przez scenarzystę odpowiedzi, takiej która oferowałaby Alaude'owi klarowność sytuacji, której czarnowłosy tak dalece pożądał. Gdyby tylko mógł, oderwałby dłoń tłamszącą jego wargi na wzór skleconej naprędce tamy, pozwolił słowom płynąć wolno, wić się w meandrach, by te na końcu swojej drogi mogły finalnie obudzić wśród złości Prezesa lichą iskierkę ukontentowania. Gdyby tylko nie bał się tak dalece, że w momencie kiedy będzie próbował cokolwiek wyjaśnić jego umęczone jestestwo wyrzuci w przestrzeń jedynie krzyk, głoszący że wydająca go istota ma już dość. Zadowolenie nie miało w tym momencie już prawa pojawić się w zajmowanym przez nich gabinecie - nie teraz, kiedy Alastor czuł, że umiera. Umiera z każdą kolejną sekundą, cichym tyknięciem zegara, w oczekiwaniu na cios, który winien nastąpić, przebijając go sztychem furii, przyszpilając do rekwizytu sofy, czyniąc z niego samego pozbawioną wyraźnych barw cząstkę scenografii. Kolejny element wystroju scenicznego dostosowanego do sztuki, która nigdy nie powinna była zostać odegrana - której główny aktor nawet nie był w stanie wydusić z siebie odpowiednich słów. Nie potrafił. Nie był w stanie. Nie znał ich… a przynajmniej nie w formie, która była odpowiednia do zaakceptowania przez analityczny umysł.
Pierwsza łza opuściła wewnętrzny kącik jego oka w momencie kiedy Alaude wykonał ruch zwiastujący uderzenie. Przezroczysty paciorek dotarł do płatka prostego nosa księgowego, ukrywając się w tworzonym przez niego zagłębieniu, zupełnie jakby sam wykształcił w swym krystalicznym wnętrzu pojedynczy rozbłysk lęku i chęć ucieczki. Czas Alastora właśnie nadszedł, nie był już w stanie wygłosić nawet ostatnich przeprosin, okazać jak bardzo ubolewa nad faktem, że obietnica złożona kilka długich wieków wstecz nie spełni się po raz pierwszy - nie miał już więcej oddechów do wzięcia, skończyły się kroki które mógł postawić, nie miał w sobie więcej dźwięków do przekazania światu. Mógł tylko wsłuchiwać się w powoli gasnące bicie jego serca. Przedawkował nicość, a ta bezlitośnie wykorzystała daną jej okazję rozpierając się w jego wnętrzu, zgniatając kości i mięśnie, anihilując organy.
A wtedy świat kornie odwrócił wzrok od tego, co miało się właśnie stać. Cios nie nadszedł, ból nie nasilił, egzystencja wciąż trwała. I tylko dłoń odtrącona nazbyt szybkim gestem z cichym klaśnięciem opadła na drżące udo okryte materią ciemnych spodni, niepomna faktu, iż miała chronić swojego właściciela przed… właściwie czym?
Przytłaczająca ciasnota jego własnego uniwersum zamknęła się w tym jednym momencie, by po chwili eksplodować z siłą setek tysięcy słońc, odrzucając od jego rozedrganego jestestwa wyrzuty sumienia, ofiarowując mu coś, czego nie spodziewał się otrzymać tego dnia, dając ułudę tego, że kiedy weźmie kolejny oddech wszystko okaże się tylko żartem losu, a on będzie mógł w końcu żyć. Że nie musi się już bać.  Gładka tafla jego reminiscencji pokryła się pajęczyną drobnych pęknięć, kiedy ten opadł nań całym ciężarem swojego apatycznego ciała. Był pewien, że im bardziej Alaude wciskał jego pozbawioną oporu bytność w oparcie sofy, tym bliżej jego wspomnieniom było do spektakularnego obrotu w niwecz, chwili kiedy te wśród lustrzanych przebłysków rozsypią się tworząc wokół ich stóp pozbawiony sensu witraż chwil dobrych i tych złych.
A w centrum wszystkiego znalazły się bierne usta, niespokojny oddech, nos który zderzył się z tym drugim - zupełnie jakby Alastor kompletnie pogubił się w znanej mu choreografii, zbyt zajęty ubolewaniem nad swoim marnym losem. Nie przymknął mętnych ślepi, nie przechylił łba tak, by w pełni wykorzystać ochłap rzucony mu przez fatum, tak bardzo kapryśne. Trwał w siadzie, wciąż wsparty grzbietem o raniącą go powierzchnię mebla, który na potrzeby teatru jego życia przybierał na przemian formę to lekarskiej kozetki, to madejowego łoża. Jego spierzchnięte wargi zdawały się rozdzierać pod naporem tych należących do Alaude'a, tych które swoją miękkością, paradoksalnie, raniły go w tym momencie bardziej niż najostrzejsze z noży. Zęby szarpały, język błagał, ślina raz jątrzyła, raz znów zasklepiała rany, a on trwał w tym wszystkim niemrawy, jak lodowa figura. I tylko kolejne łzy znaczyły swoim słonym piętnem jego blade policzki.
Szelest cekinów dobiegł go od strony widowni - smuga barwna złotem zadziwiająco szybkim ruchem poderwała się z zajmowanego wcześniej miejsca, by do wtóru uderzeń obcasów znaleźć się na deskach sceny (ale jakim cudem?). Namiętność… pojawiła się tak szybko, że księgowy o mały włos nie zachłysnął się oddechem, który w jego usta wtłaczał czarnowłosy. Urywanym tchnieniem, przywodzącym mu na myśl smak moreli - wspomnieniem lata, kiedy po raz pierwszy dane mu było skosztować miękkich warg skąpanych w słońcu przedpołudnia, pachnących paryskim dniem targowym, pełnych szumu i ociekających owocowym sokiem. Tak idealnie mu znanych. Tak ciepłych. Tak pełnych niewypowiedzianych obietnic.

    Gdzie jesteś, Pani M.? Twoje miejsce jest takie puste...

I tylko podpowiedzi Zdrowego Rozsądku, zapomnianego Suflera, coraz dalej i dalej wychylającego się ze swojej budki, z szeptanych na granicy słyszalności przerodziły się we wrzaski, z którymi konkurować mogły jedynie krzyki Zazdrości. A on? On pozostawał głuchy na kakofonię dźwięków wydawanych przez jego własne sensacje. Gorące palce Namiętności zacisnęły się na jego nieruchomych do tej pory policzkach zmuszając go do powolnego uchylenia jaskini jego ust. I już nie było zgnilizny, a słodycz. Boleśnie niepewien tego, gdzie zaczynało się jego własne ciało, a gdzie kończyło to należące do Alaude'a naparł w końcu na jego wargi rozdzierając się na części i składając na nowo.
On nie całował jednak - on ofiarowywał całego siebie, jak miał to w zwyczaju. Składał głęboki hołd zaczerwienionym wargom, gładził lekko swoim szorstkim językiem membrany pokrywające rozgrzane wnętrze ust. Sam nie wiedział kiedy Pasja również stanął nad ich głowami, by na wzór Namiętności dołożyć swoje trzy grosze do zachodzącej właśnie, kulminacyjnej sceny. I tak oto drżące dłonie księgowego wiedzone nagłą, nieprzebraną chęcią uniosły się na wysokość odpowiednią, by ich palce mogły lekkim ruchem wpleść się w ciemne włosy, delikatnie je pociągając.
Ostatecznie, na żałowanie przyjdzie jeszcze czas… finalne wyrzuty niechybnie dopadną go jeszcze dzisiaj, teraz jednak był moment dawania i brania, moment uciszania myśli, napawania się szkarłatną mgłą wypełniająca jego czaszkę. Depresja dopiero otworzy przed nim swoje podwoje. Teraz górę brało nad nim pragnienie - oddechu, życia, ciemnych włosów,niebieskich oczu,zapachumoreli…
Oszalał.


Ostatnio zmieniony przez Amay dnia Czw Lis 23, 2017 8:53 am, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry Go down
MaleficarOpportunist Seme
Maleficar

Data przyłączenia : 20/05/2017
Liczba postów : 515
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 YWxfLcZ

Cytat : Jeżeli ktoś żywi do mnie uczucie, którego nie da się przekazać w słowach, może przekazać je w gotówce.
Wiek : 31

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptySro Cze 28, 2017 10:03 am

Całowałby go jeszcze długo. Jego miękkie wargi, które uginały się wdzięcznie pod naporem jego własnych. Początkowo robiły to biernie – ni to zagradzając, ni ułatwiając wdarcia się do wnętrza katedry ich ust. Początkowo wszystko było niemal martwe – ciało przelewało się w rękach, oparcie kanapy pochłaniało wlepiane w nie plecy księgowego, powietrze gęstniało i opadało na ciało jak ciężki kurz. Jakby było już o kilka oddechów, kilka słów za późno. I nawet jeśli scenariusz, który umorusany chłopiec upuścił na deski sceny, leżał u stóp kiczowato wystrojonego rycerza, to ten nie miał głowy by po niego sięgać. Ani głowy, ani rąk, bo te tłamsiły w rozedrganych, bladych od zaciskania palcach ciemne, miękkie włosy. Nawet nie oglądał się na zaścielające podłogę kartki, ani drobny druczek wypisany odręcznie zadbaną, pochyłą kaligrafią, bo oczy miał zaciśnięte tak mocno, że wybuchły pod nim czarno-białe fajerwerki na tle cienkiej powieki. Zachował się jak dziecko, które mocno wierzyło w to, że jeśli zamknie oczy wystarczająco mocno – tak, że aż poczuje jak rzęsy łaskoczą jego policzki – to po prostu zniknie i dorośli go nie zobaczą. Nie poczują jak łamie ich opór, jak sięga po więcej niż powinien, ba, nawet po więcej niż początkowo chciał! Niż kiedykolwiek chciał...
Całował by go jeszcze długo, z myślami mknącymi przed siebie jak tabun rozpędzonych koni. Nagradzającymi go pokazem wspomnień, których mglisty obraz zdawał się nie należeć do niego. Jakby pozwolono mu pięć minut przed zamknięciem kina obejrzeć przyspieszone życie jakiegoś człowieka. Albo wielu innych ludzi. I to jeszcze stawiając pomiędzy nim a ekranem przydymioną szybę, pozwalającą mu oglądać przesuwające się za nią plamy kolorów czasem, ale tylko czasem, przypominające boleśnie znajomą twarz. Tą, którą właśnie mocno i nie oczekując sprzeciwu przyciskał do swojej. A on milczał i oglądał i pozwalał sobie czuć – zauważać, że zdawało mu się rozumieć więcej jeśli zatykał usta swojemu rozmówcy. Ale tylko mu się zdawało, bo nie tkwił wtedy w ciszy, w bezsensownej złości, nie zaciskał dłoni w pięści i nie pluł sobie w brodę za swoją niecierpliwość. Teraz zdawało mu się, że znajduje się w wesołym miasteczku, w kakofonii dźwięków, świateł i doznań, ale jeśli tylko spróbuje rozchylić powiekę, to wszystko zniknie jak ucięte nożem. Dlatego trwał na poły odcięty od świata i na poły po sam koniec w niego wciągnięty, z kolanem opartym o kanapę, przyciskając się do źródła, które zdawało się umożliwiać zajrzenie Alaude'owi do własnej głowy tak głęboko, jak jeszcze nigdy. Nawet jeśli droga była śliska, nierówna i prowadziła jakby ledwie przy brzegu wartkiego strumienia świadomości. Robespierre widział tą mknącą po horyzont krystalicznie czystą wodę, ale dotknięcie jej przejmowało go takim przerażeniem, że chyba tylko dzięki palcom wczepionym w ubrania i włosy Pana Blancharda, wielki Prezes TechNoco nie czmychnął pod naprzeciwległą ścianę. A tak stał przy brzegu, smakując tutejszego powietrza przesyconego słodkim zapachem soczystych leśnych owoców i łapiąc na skórę ogrzewające ją promienie słońca.
Całowałby go jeszcze długo skarmiony samym jego oddechem, sprzedający posag i duszę za jeszcze jedno cmoknięcie, liźnięcie, kąśnięcie. Za szczebiot gniecionych ubrań, szelest przeczesywanych włosów, ciężkie sapnięcie przy każdym nabieranym łyku tlenu. Za gęsią skórkę wywołaną mknącym po policzku rozgrzanym oddechem, za mrowienie w puchnących od pieszczot wargach. Za brak smaku szminki. Za kojący zapach męskich perfum. Za drapiący z lekka zarost. Za jasne oczy. Szczupłe palce. Długie rzeszy. Gładką skórę. Słone łzy. Zduszone łkania. Za słońce. Za wiatr. Za owoce. Słodycz. Gorycz. Pamięć. I za jej brak. Gubił całą swoją zbroję, zostając w gładkich szmatach, przez które mógł wyczuć każdy centymetr przyciskającego się do niego ciała. Gdzie każde muśnięcie dłoni zostawiało ślad, który będzie mu towarzyszył do wieczora - tak mocny i namacany, że będzie mógł z pamięci odtworzyć tor, po którym poruszały się palce kochanka.
Kochanka...?
Całowałby go jeszcze długo...
Gdyby nie czyjaś dłoń desperacko szarpiąca za klamkę zamkniętych drzwi.
Przegrał. Rozchylił powieki i spojrzał na pobladłą wciąż twarz, na wilgotne policzki i pozlepiane od łez długie rzęsy, pod których dachem kryły się hipnotyzująco jasne oczy. Spojrzał na swoje dłonie również mokre od wyłapanego żalu, na pogniecione ubrania, na zburzone fryzury i na nić niemożliwie gorącego oddechu, która jeszcze przez krótką chwilę łączyła ich wargi, kiedy Alaude odsunął się nagle, bestialsko urywając pieszczotę. I miał racje w swoich podejrzeniach: jarmarczne dźwięki się urwały, letnie słonce zastąpiła jesienna słota. Ale coś zostało. Słodki smak owoców, który skrył się na języku.
Robespierre zreflektował się, że o jedno długie i głębokie westchnienie za długo wisiał nad drugim mężczyzną, a do szarpania klamki doszło jeszcze walenie pięści w drzwi.
To był nadal ten sam dzień? Na pewno?
Czarnowłosy podniósł się szybko, jak poparzony i zaczął pospiesznymi, ale wyuczonymi ruchami poprawiać pogniecioną koszulę i marynarkę, oraz zaczesywać potargane włosy do tyłu. Dłonie trzęsły mu się tak mocno, że usiłując zapiąć jeden guzik, odpiął przy okazji inny. Spomiędzy czerwonych i wilgotnych od gorącego oddechu warg wydarło mu się soczyste przekleństwo, kiedy próbował naprawić swój błąd. Nagle jego łapy były grube i zgrabiałe, a guziczki tak maleńkie, że ledwie widział je na oczy. Piszczało mu w uszach, a serce biło tak szybko, iż czuł, że sam zaraz wyląduje na podłodze jak wór ziemniaków. Ale nie mógł - On nie mógł. Choć właśnie teraz był najgorszy moment na testowanie jego odporności na pokusę oddania się w słodkie ramiona nieodpowiedzialności. Zemdlenie, akurat teraz byłoby takie łatwe – takie obiecujące. Dałoby mu czas, odpoczynek, utopienie w jeszcze świeżych wspomnieniach... Ale nie. Kiedy tylko poprawił kołnierzyk i skontrolował wzrokiem czy jego gość nie wygląda jak ofiara huraganu, zbliżył się do drzwi, drżącymi dłońmi wydobył klucze i markując siłowanie się z klamką cichutko je otworzył. Wystarczyło, że wietrzeje choć ledwo się otwarły, a od drugiej strony wielka łapa Pana Morrisona pomogła im w szerszym rozwarciu, tym samym umożliwiając mu wdarcie się do środka. Nie wyglądał na złego, bardziej na jeszcze mocniej zdumionego i przestraszonego.
- Przepraszam, coś się musiało zaciąć. – Pomimo tego, że głos Prezesa wielkiej firmy był cichy i mrukliwy jak dotychczas, to coś było w nim wyjątkowo nie tak. Był gładszy, Jakby pomimo przytłaczających go sensacji miękko zadowolony, jak kocur przeciągających się po drzemce na piecyku. Na szczęście starszy mężczyzna zdawał się niczego takiego nie zauważyć.
- Ratownik powiedział, by położyć go tak, by nogi były wyżej niż głowa! – zaczął, ściskając w dłoni telefon i w tej samej chwili spostrzegł siedzącego na kanapie księgowego w rozchełstanej z lekka koszuli i bez marynarki. Natychmiast po całości zignorował swojego przyszłego pracodawce i zbliżył się szybkim krokiem do pracownika, kucając i szukając oznak życia w jego chorobliwie bladej, przystojnej twarzy. - Alastor! Jak się czujesz?
Alaude zachowywał aż nadto potrzebny dystans, trwając przy drzwiach i obserwując ich bez słów i złości, zwłaszcza, że w tym samym czasie wróciła Clotilde z „Mam sole” na ustach. Ona również nie podeszła do kanapy, orientując się, że przynajmniej w tej chwili jej pomoc nie jest potrzebna i zbliżyła się do narzeczonego, pytając czy z ich gościem wszystko w porządku – tym swoim miękkim, lukrowym głosikiem. Martwiła się, nie było to aktorskie, ani markowane, naprawdę zerkała na spoczywającego niedaleko człowieka z niewinną troską.
Dopiero po tym sygnale Robespierre postanowił odnaleźć swoje jaja i choć trochę przejąc kontrolę nad tą kompletnie chaotyczną sytuacją. Ujął dłoń swojej ukochanej pod ramię – potrzebował tego teraz, blondynka kojarzyła mu się z jedyna formą bezpiecznej stabilizacji w jego chwiejącym się w posadach świecie – i postąpił kilka kroków w stronę Pana Morrisona i Blancharda.
- Myślę, że szpital nie będzie potrzebny, choć jeśli Panowie sobie zażyczą, to mogę zadzwonić po ambulans, jednak na tę chwilę ze swojej strony mogę zaoferować Panom odwiezienie przez mojego szofera prosto do domów. Odpoczynek jest bardziej niż wskazany i myślę, że nasza sprawa może poczekać jeszcze kilka dni aż kondycja Pana Blancharda się polepszy. - w momencie, w którym wymawiał to nazwisko czuł się tak sztucznie, jakby zamiast kręgosłupa miał sztywny, drewniany kij.

_________________
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Dvoq0GC
Powrót do góry Go down
AmayKowadło
Amay

Data przyłączenia : 28/06/2017
Liczba postów : 70
♡

Cytat : Rucham admina. A Ty jaką masz supermoc? ♡
Wiek : 33

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptyPon Gru 04, 2017 10:51 pm

Nie zawsze wszystko szło według pierwotnego planu - czasem idealny dzień kończył się bez podpisów na ważnych umowach, bez zawarcia intratnego układu, bez kilku ważnych guziczków w koszuli i bez gwarancji wysokiego poziomu zdrowia po nagłym omdleniu - za to w zamian otrzymywało się kilka zagnieceń na koszuli, leniwie przelewający się przez głowę strumień myśli i pokrytą nalotem wilgoci opuchliznę na bladych wargach dopieszczanych wręcz ze zbyt dużą pasją. W głowie kręciło się od urywanego, dzielonego pod osnową niewiedzy innych oddechu, oczy zachodziły łzami, a mięśnie napięte do granic możliwości buntowały się bolesnym drżeniem pod naporem dodatkowej atmosfery złożonych na nich, szalejących emocji. Nie zawsze wszystko szło według pierwotnego planu - a może wręcz wszystko było nie tak - i odstający kosmyk włosów, i palce zbyt mocno przyciśnięte do potylicy, i szczebiot kartek scenariusza, których didaskalia równie dobrze mogły zostać całkowicie wymazane, nikt nie zwracał na nie bowiem najmniejszej uwagi. Sufler zdrowego rozsądku już dawno opuścił swoją budkę nie zostawiając w niej nawet krótkiej informacji, żadnego “zaraz wracam” nakreślonego naprędce na strzępie papieru oderwanego od skryptu całej tej farsy. Pieszczota, której nawet doszczętnie pijany scenarzysta nie wcisnąłby pomiędzy sztuczne dialogi kolejnych nic nie znaczących aktorów dziwacznego przedstawienia tego dnia trwała w najlepsze - delikatnie ścierając popiół z twarzy zagubionego chłopca używając ku temu mgiełki oddechu i tylko odrobinę zbyt natarczywego dotyku dłoni księcia, który zupełnie niespodziewanie księciem być przestał. Ot - jego harda postawa czmychnęła w kierunku desek sceny wraz z opadającą na nie zbroją, by z łoskotem im należnym zostawić miejsce jedynie na odczuwanie. I - tylko być może - wyimaginowany smak i zapach dojrzałych moreli. A mały chłopiec niepomny huku opadających wokół jego stóp pozorów chwycił się kurczowo drugiego ciała.
Całował go już nie raz. Zatracając się w tym do momentu, kiedy jego oddech rwał się niemal boleśnie uchodząc z palących płuc, nie będąc zastępowanym świeżą porcją ożywczego tlenu, gdyż zwyczajnie brakowało czasu na coś tak trywialnego jak zaczerpnięcie tchu. Każdorazowo rozpadając się na kawałki i składając na nowo pod naporem jego warg - raz ciepłych i aksamitnych, raz znów spierzchniętych tak dalece, że aż zdających się ranić jego własna skórę. Smakując wzajemne oddanie tak mocno, że aż zaczynało ono tętnić w uszach jego imieniem. Zupełnie, jakby serce biło już tylko jednym dźwiękiem - Alaude… przerwa… Alaude… przerwa...
Całował go już nie raz. Na każdym z pięciu kontynentów, na otwartych morzach, pod słońcem, w deszczu, za dnia i ciemną nocą. Pod kocem ukrywając się przed światem, na dachach paryskich slumsów na pełnym widoku, smakującego słodkimi jak miód morelami, przestraszonego i śmiejącego się w głos.
Całował go już nie raz. Samemu będąc zdjętym strachem, chwytając się jego ubrań tak kurczowo, że aż rozrywając je na strzępy nieustępliwymi palcami. Szarpiąc materiał, gniotąc go do granic możliwości, naciągając do tego stopnia, że aż szwy puszczały w akompaniamencie odgłosu rozdzieranego materiału i trelu upadających na posadzkę guzików.

...całował go już nie raz, nigdy jednak nie czuł się tak bardzo nie na miejscu jak w tym biurze, na tej skórzanej sofie, przy akompaniamencie własnego bijącego szaleńczo serca. I ledwo słyszalnego skrzypienia klamki, której ktoś znajdujący się po drugiej stronie skrzydła drzwi postanowił użyć bez ostrzeżenia. I - o losie, niech będzie to tylko jego imaginacja - idealnie wyczuwalnego aromatu szminki.
Mimo wszystko, pierwszy oddech wzięty bez pośredniczących w tym warg ciemnowłosego był okropny. Zupełnie jakby do ust miast ożywczej porcji tlenu w temperaturze pokojowej wdarło się niebezpiecznie porywcze, arktyczne powietrze. I choć zdawać by się mogło iż każdy kolejny wdech powinien stopniowo przyzwyczajać go do stanu faktycznego - Alaude ponownie rozciągnął bańkę ich nietykalności - nic takiego nie chciało mieć miejsca. Alastor gotów był przysiąc, iż wstrzymuje właśnie oddech tylko po to, by ponownie móc wypełnić płuca haustem tlenu wyłącznie z ust kochanka. I że robił to nieprzerwanie przez ostatnie sześć lat. Dla tej jednej chwili, kiedy srebrzysta nić połączyła ich na nowo - wątła i drżąca - zrywając się dużo wcześniej niż tego chciał… niż potrzebował. I teraz, rozwierając w końcu jasne ślepia, czuł jak strzępy owej nici ocierają się o jego pokryty szczeciną zarostu podbródek. I choć POWINIEN przyzwyczajać się do stanu faktycznego - każdy kolejny oddech, brany przez pokryte pleśnią chorobliwej bladości palce dłoni przyciśniętej do opuchniętych pieszczotą warg był gehenną. A potem…? Potem było jeszcze gorzej…
Zasiadający na miękkiej skórze strzęp człowieka nie ruszył się ni o milimetr. Nie poprawił zburzonych włosów, nie rzucił się do zbierania rozrzuconych wokół guzików swojej koszuli. Swoich pozorów. I jednej, wypowiedzianej tak słabo, iż wątpił czy faktycznie miała ono swój udział w historii frazy. Pocałuj mnie… Czy on faktycznie…? A może to jedynie jego umęczony, zemdlony umysł podsunął mu wizję, której spełnienia tak dalece łaknął? Może powinien się uszczypnąć… może to w końcu wyciągnęłoby go z tego pierdolonego marazmu, usunęło z głowy wyobrażenie sceny, rekwizytów, budki suflera, który nie wykrzykiwał już nic nie znaczących dla niego, głównego aktora, fraz, widowni z Pasją, Zazdrością, Namiętnością… i tym jednym wolnym, zimnym miejscem, które jawiło się tak cholernie ważnym. M… przecież twój bilet na ciebie czekał!
Cichy jęk zawiasów dwuskrzydłowych drzwi gabinetu Prezesa Robespierre'a sprawił, iż jego kompletnie nieproszony gość spojrzał w ich otwór, machinalnie odrywając dłoń od równie bladej co ona sama facjaty. Wbrew jego obawom, z jamy półotwartych ust nie posypały się kolejne płaczliwe prośby, gorzkie kryształki wyrzutów również nie zaczęły na powrót opadać na jego uda z cichym śpiewem. Łzy przestały sączyć się spod powiek, oczy wyschły boleśnie… i tylko dłonie splecione ze sobą ciasno co chwilę zaciskając się na sobie mocniej udowadniały, że figura ciemnowłosego mężczyzny zasiadającego na skórzanej sofie faktycznie żyje - czy trafniej - wegetuje.
- Żyje, Josh. Czuję się jakbym przed chwilą zderzył się ze ścianą. Biorąc wcześniej rozbieg. I nadstawiając na nią własną czaszkę. Nie sądzę bym w tym stanie marzył o uniesieniu nóg nad głowę… - próbował. Bóg mu świadkiem, próbował brzmieć normalnie. Tylko to cholerne echo pustki wypełniającej jego trzewia kładło się ciężko na każdym z wypowiedzianych przez niego słów. Zwłaszcza, kiedy w zasięgu jego wzroku pojawiły się chwytające jasne refleksy blond włosy. I delikatna dłoń wsparta na ramieniu. Jego ramieniu. Gdzie był jego kręgosłup, kiedy był potrzebny? - Bardzo dziękuję Panie, Robespierre, ambulans nie będzie konieczny. Dam radę dotrzeć do domu o własnych siłach. Dziękuję wszystkim Państwu za troskę… - tu urywanie skinął głową, zupełnie jakby miejsce mięśni i kręgów jego karku zastąpiły nienaoliwione trybiki nanizane na kij. - Mam nadzieję, iż moja chwilowa niedyspozycja nie wpłynie niekorzystnie na podejmowaną przez Pana decyzję, Panie Robespierre. Tymczasem - bardzo przepraszam za zaistniałą sytuację.
Powinien wyjść. Zejść w końcu z przykurzonych poczuciem winy desek, zniknąć za kurtyną - wsiąkając w cień ukrytych za kulisami elementów scenografii. Zatrzymać się tam i zostać. I już na zawsze oglądać Alaude'a tylko zza proscenium. I już zawsze…
- Panie Robespierre, z radością przyjmę kolejny termin, który będzie Panu odpowiadał. Ja i Pan Blanchard stawimy się na pewno! - …pozostać tylko smutna częścią tła.
Tylko to było mu pisane.
Powrót do góry Go down
MaleficarOpportunist Seme
Maleficar

Data przyłączenia : 20/05/2017
Liczba postów : 515
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 YWxfLcZ

Cytat : Jeżeli ktoś żywi do mnie uczucie, którego nie da się przekazać w słowach, może przekazać je w gotówce.
Wiek : 31

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptySob Lut 03, 2018 11:55 pm

- Kochanie? Mój biedny, jesteś cały rozedrgany.
Alaude nie musiał zbierać guzików z koszuli posypanych w okolicach jego butów. Nie musiał prostować lekko wygniecionej miejscami koszuli i dopasowanej marynarki. Nie musiał przygładzać zmierzwionych włosów i zaciskać poluzowanej pętli krawatu. Nie musiał robić tego wszystkiego sam, bo robiły to za niego smukłe, opalone palce, gdzieniegdzie przystrojone drogimi pierścionkami. Przy każdym ruchu Clotilde słyszał lekko drażniący syk, który wydawało kilkanaście zderzających się o siebie, cienkich, złotych bransolet, które ślizgały się jak w windzie po jej przedramieniu – raz kończąc podróż przy nadgarstku, by zaraz znaleźć się centymetry od łokcia. Kilkoma ruchami przywróciła wygląd Alaude do stanu wyjściowego – bardziej profesjonalnego – jak obsługa faktycznego aktora filmowego. W sam raz by powtórzyć ujęcie. A raczej odegrać scenę pomagania przyszłemu pracownikowi jeszcze raz, od nowa - bez niewprawnej i zdecydowanie zbyt namiętnej resuscytacji.
Kurwa mać.
- Myślę, że nie ma się czym przejmować, pewnie po prostu zasłabł.
Kurwa mać.
Jak On mógł? Nie, nie Pan Blanchard; jak Alaude mógł to zrobić?! Ten człowiek wrócił jak bumerang i nie zamierzał opuszczać życia spokojnego prezesa TechNoco tak szybko, jak ten pragnąłby by to zrobił. A teraz dodatkowo posunął się do czegoś tak idiotycznego, że ruszony sumieniem spełnił jego mikro-zachciankę z tak dziecinną łatwością jakby to nie było nic takiego. Całował go z pasją, jaką miał rezerwować dla żony przy ołtarzu, albo przy weselnym stole, zachęcany przez dziesiątki zachwyconych i podzielających jego szczęście głosów. Całował z taką łatwością, jakby po prostu podawał mu dłoń, by wstał. Jakby…
Odkąd tylko zobaczył go w sali konferencyjnej pomyślał sobie, że będzie ponadto wszystko – tę niechęć i wspomnienie niepokojącej sytuacji sprzed paru dni. Że nie okaże zdenerwowania, będzie profesjonalny i nie da po sobie poznać tego jak wrze mu krew – na zmianę ze złości i z niepokoju. Że nie da obecności tego mężczyzny zaważyć na przebiegu intratnego spotkania. A potem wraz z zemdlonym ciałem na podłogę posypały się ostatnie nadzieje na to, że wszystko pójdzie tak łatwo jak zakładał.
- Skarbie? Słuchasz mnie w ogóle?
I nagle zamiast mieć go po prostu w dokumentacji pracowniczej, miał go w biurze, na ustach i w głowie. I w mieszkaniu, na koszuli i w rękach. Za kołnierzem, na podłodze, na ulicy, przy kawie i na talerzu. Miał go nagle wszędzie – albo bezpośrednio, albo pośrednio. To był jakiś koszmar.
To naprawdę musiał być jakiś koszmar.
- Pocałuj mnie.
Ocucił się i dopiero zauważył jak sztywny i napięty ma kark.
- Hm? Co? – chrząkał, zamrugał raz i zerknął w dół na pociągającą twarz jego uśmiechającej się z rozczuleniem narzeczonej.
- Pocałuj mnie. Odpłynąłeś gdzieś tak mocno, że przez moment aż poczułam się samotna.
To było niedorzeczne. Wszystko to było niedorzeczne.
Odpłynął gdzieś tak daleko, że tylko kilka razy przybijał na kilkanaście minut do brzegu i niechętnie, z ociąganiem schodził na ląd – tęskniąc już za samotnością, która dawała mu dryfująca łódź myśli, przez zdrowy rozsądek przyczepiona na kotwicy do dna, by nie ponieść go daleko. Tak daleko, że nie mógłby już wrócić.
Cały dzień był śnięty, a kiedy przebudzał się podczas ważnych spotkań i zmuszał do wypowiedzi, musiał za każdym razem odchrząkiwać i oblizywać usta, jakby gardło i wargi pokrywało mu coś gęstego i… słodkiego. Otumaniającego jak pitny miód, ale kompletnie pozbawionego charakterystycznej, alkoholowej goryczki. Jakby składał się tylko z samych przyjemnych rzeczy – jak raj, ambrozja dla narkomana.
Pamiętał gdzieś tam, z tyłu głowy, że żegnając się z dwojgiem kuriozalnych gości z rana zachowywał się jeszcze trzeźwo – ściskał dłonie pewnie i odpowiadał płynnie, utwierdzając zmartwionego Morrisona w przeświadczeniu, że kompletnie nic się nie stało i spotkanie można przełożyć. Bo można było. Wprawdzie ustalanie terminu było tego dnia najmniejszym problemem Pana Robespierre – miał sporo innych, całkowicie nowych, które urodziły się dzisiaj i śledziły go całymi dniami, kiedy przechadzał się po korytarzach wieżowca TechNoco. I były to zgryzoty tego rodzaju, z którymi nie potrafił sobie poradzić, a już na pewno nie pomogłaby mu obecność narzeczonej i wspólny wieczór z nią. Nie kiedy musiał zbierać resztki sumienia, które czarnymi kleksami poplamiły mu spodnie. Głównie dlatego, że był zły na siebie, bo nie czuł się jak zdrajca. A powinien. Zasłużyła w końcu na to – dlatego nie chciał patrzeć jej w oczy spojrzeniem pozbawionym skruchy. Chciał wrócić do domu, kiedy ona będzie już spała.
- Clotilde? Tak. Żeby powiedzieć ci tylko, że coś mi wypadło, wrócę dzisiaj później. Opowiem ci jutro, nie martw się. I nie czekaj. No. Kocham cię, pa.

Znał jedno miejsce równie bezpieczne co jego biuro, ale dla odmiany wypełnione ludźmi. Gwarne i ciche zarazem, bo poprzez jego specyficzny klimat dawał swoim klientom niesamowity wybór pomiędzy tym czy chcieli pobawić się z innymi, czy posiedzieć w samotności. A Alaude potrzebował dziś samotności i jedynie kilku szklanek do towarzystwa. Dlatego zostawił czarne auto w podziemnym parkingu, pożegnał się z siedzącym w budce stróżem i dłuższą chwilę stał przy krawędzi chodnika, czekając na żółty wehikuł i dając się owiewać chłodnym, wieczornym powietrzem.
Stał. A potem siedział na tylnym siedzeniu i oglądał mijane za szybą miasto. A potem zapłacił. A potem szedł. I znowu stał. Tym razem tuż przed wejściem do pubu K2 – którego nazwa wzięła się nie tylko od tego, że znajdował się pod adresem „Kingstreet 2”, ale i od tego, że schody prowadzące do jego wejścia były tak małe i strome, że przypominały wchodzenie na ośmiotysięcznik. A wczesnymi porankami dla pijanych klientów opuszczających go przy schodzeniu nimi przypominał już Mount Everest.
Alaude przytulił dłonią szalik mocniej do gardła i pchnął drzwi wchodząc do wnętrza o tej godzinie zalanego jeszcze elektro-jazzem; swoja drogą całkiem przyjemnym – słychać było, że pomimo chęci puszczania w lokalu skocznej i rytmicznej muzyki właściciel chce zachować jeszcze odpowiedni smak i nie uciekać do tandetnego techno. Robespierre bez patrzenia do karty drinków zamówił sobie dwa Białe Smoki z lodem i odczekał chwilę, aż młodziutka, rudowłosa dziewczyna w barmańskim fartuszku przyrządzi mu mieszankę malibu, mleka i kokosu. Biały Smok uchodził tutaj za kobiecy drink, ale w samotności i daleko na uboczu Robespierre lubił w spokoju sączyć coś subtelnego i słodkiego. Powoli przygotowującego go na starcie z whiskey. Albo z jegermeisterem. Dlatego zapłacił, podziękował głośniej, by jego słowa przebiły się przez muzykę i śmiech kobiet, i zgarnął z lady dwa wysokie naczynia wypełnione perłową mieszanką, po czym wybrał się w odległy kąt pubu. Tam, gdzie stoliki były wręcz wtopione w ścianę i pomimo kolorowych świateł przy podeście do tańczenia, posiadały własne subtelne lampy przykryte karykatura abażuru. I tam odwiesił na oparciu najpierw marynarkę, a na nią płaszcz i z dziwnym zmęczeniem opadł na drewniane krzesełko z miękkim obiciem.
To było niedorzeczne. Wszystko to było niedorzeczne.
Musiał się napić.

_________________
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Dvoq0GC
Powrót do góry Go down
Pan i WładcaOko Saurona
Pan i Władca

Data przyłączenia : 20/05/2017
Liczba postów : 38
Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 H3l1zBg

Cytat : Z pistoletem w ustach i z lufą tego pistoletu między zębami można wymówić tylko samogłoski.
Wiek : 34

Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 EmptyPon Wrz 30, 2019 12:44 am

The end.
Powrót do góry Go down
Sponsored content



Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Ja tu jeszcze wrócę!   Ja tu jeszcze wrócę! - Page 2 Empty

Powrót do góry Go down
 
Ja tu jeszcze wrócę!
Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 2 z 2Idź do strony : Previous  1, 2

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Gurges ater :: Gurges ater-
Skocz do: